Gdy Jezus przechodził, szli za nim dwaj niewidomi, którzy wołali: „Ulituj się nad nami Synu Dawida”! (Mt 9, 27-31)
Niewidomi szli za Nim. Nie stali i nie zawołali tylko raz. Nie przyszli też do jakiegoś stałego miejsca. Szli i wołali. Byli na drodze. Nie widzieli.
Wcale nie trzeba być niewidomym, żeby nie widzieć tego, co jest. Można też mieć zdrowe oczy i widzieć to, czego się nie ma.
Służyłem kiedyś w Straży Granicznej w Bieszczadach. Zdarzało się, że na nocnym patrolu wyraźnie widziałem coś lub kogoś. Aby od razu nie alarmować całego oddziału, trzeba było poczekać, podejść bliżej. Kiedy przychodził świt, okazywało się, że jest to jakiś krzak lub gałąź.
Na drodze można się bać i widzieć tylko strach. Można nawet przed nim uciekać na oślep. Obsesyjnie można się na czymś zafiksować i widzieć to, czego nam brakuje. Można widzieć sukcesy czy powodzenie innych i cierpieć z tego powodu. Można też patrzeć na kogoś i widzieć w nim tylko obiekt do wykorzystania lub oszukania. Są czasem w życiu takie różne „zwidy”.
Jest droga. Jest adwent. Marana tha!!! Być może już gdzieś zawołałeś i dałeś sobie spokój.
Niewidomi z jutrzejszej Ewangelii mogą nas nauczyć tego, aby Go rozpoznać. Aby wołać. Oni wiedzieli, kto przechodzi. Wiedzieli, że może otworzyć im oczy.
„Ulituj się nad nami Synu Dawida”! Daj dobre patrzenie…