Posted on

Juan Diego – „Orzeł, który przemawia” (1474 1548)

Spotkanie

Juan Diego Cuauhtlatoatzin był człowiekiem świeckim, żyjącym prosto i uczciwie, ojcem rodziny. Można by o nim powiedzieć, że to ktoś bardzo zwyczajny. Zwykły człowiek, który z wielką miłością potwierdzał swoją wiarę małymi uczynkami. Małymi, ale wypływającymi z prostoty szczerego serca[1]. Ci, którzy kiedykolwiek w swoim życiu spotkali prawdziwych Indian, wiedzą, że oni ze swej natury bardzo mało mówią. Jeżeli już zabierają głos, to w sprawach istotnych. Taki był właśnie Juan. Małomówny, skryty. Pomimo to, właśnie jego wybrała Matka Boża, aby przekazał biskupowi, czego Ona oczekuje. I oto prosty Indianin miał przemówić do biskupa. Jak to się stało?

W święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, wcześnie rano Juan wędrował na Mszę świętą do dość odległego od jego wioski kościoła w Santiago. Po drodze usłyszał przepiękny śpiew ptaków. Bardzo go to zaciekawiło, bo jako Indianin doskonale znał wszelkie ptasie trele, ale tym razem wszystko to brzmiało jakoś zupełnie inaczej. Nagle ptasi śpiew ustał i zobaczył przepiękną kobietę, otoczoną jakby słońcem, która zwróciła się do niego po imieniu:

 – Juanito! Juan Diego! Dokąd idziesz?

Kobieta, a może jeszcze dziewczyna, była bardzo młoda. Mogła mieć około 16 lat.  Juan szybko odpowiedział na jej pytanie:

 – Śpieszę się, by zdążyć na Mszę świętą i wysłuchać kazania.

 I wtedy usłyszał coś, czego w żaden sposób nie mógł się spodziewać:

 – Kocham cię, mój drogi synku. Jestem Maryją, Niepokalaną Dziewicą, Matką Prawdziwego Boga, który daje życie i je zachowuje. On jest Stwórcą wszystkiego, Panem nieba i ziemi. On jest wszechobecny.

A chwilę później, zanim Juan zdążył ochłonąć, dodała:

 – Chcę, aby w tym miejscu wybudowano świątynię, gdyż właśnie tutaj będę okazywać miłość i współczucie temu ludowi i wszystkim ludziom, którzy szczerze proszą mnie o pomoc. Tutaj będę ocierać im łzy, uspokajać i pocieszać. Idź i powiedz biskupowi to, co tu widziałeś i słyszałeś.

Po tych słowach Juan upadł do stóp Maryi i powiedział:

Szlachetna Pani, idę spełnić twe życzenie.

Szybko przekonał się jednak, że wypełnienie prośby Maryi nie będzie wcale takie proste. Wprawdzie biskup go przyjął i wysłuchał, ale budowa kościoła gdzieś na pustkowiu wydała mu się nieco dziwna i – aby odprawić przejętego Indianina z szacunkiem – poprosił o jakiś znak. Juan Diego powrócił więc do Maryi i opowiedział Jej o wszystkim. Matka Boża zaproponowała, aby poszedł i odpoczął po ciężkim dniu, ale przyrzekła, że następnego dnia przekaże mu znak dla biskupa.

Mój synku, narwij kwiatków.

Po powrocie do domu Juan Diego dowiedział się o poważnej chorobie swojego ukochanego wuja – Bernardino, którego natychmiast poszedł odwiedzić. Pozostał przy jego łóżku przez całą noc. Następnego dnia okazało się, że trzeba szybko szukać księdza, o którego prosił wuj, ponieważ czuł, że zbliża się koniec jego życia. Juan wiedział, że teraz nie może spotkać się z Maryją. Nie ma na to czasu. Wczesnym rankiem, biegnąc do parafialnego kościoła w sprawie przecież niecierpiącej zwłoki, bo wuj umierał, Juan chciał ominąć umówione miejsce spotkania z Matką Bożą, dlatego wybrał drogę z drugiej strony wzgórza Tepeyac. Jednak Maryja już tam na niego czekała i postawiła mu pytanie:

 – Co się stało, moje kochane dziecko?

 Zmieszany Indianin odpowiedział całkiem trzeźwo i przytomnie, acz nieco wymijająco:

 – Moja Pani, dlaczego wstałaś tak wcześnie? Nic Ci nie jest? Przepraszam, że nie przyszedłem, by zanieść biskupowi obiecany znak. Mój wujek jest umierający i pragnie, bym sprowadził mu przed śmiercią księdza.

 – Nie bój się, mój synku – odpowiedziała Maryja – czyż nie jestem twoją Matką, która się tobą opiekuje? Twój wujek odzyska zdrowie. A teraz posyłam cię z moją misją. Wejdź na szczyt wzgórza, nazbieraj kwiatów, które tam rosną i przynieś je tutaj.

Juan tak uczynił. Chwilę później jego indiańska peleryna (ayate) wypełniła się pięknymi kastylijskimi różami, których normalnie o tej porze nie sposób było tam spotkać.

 – To jest obiecany znak, który przesyłam biskupowi – dodała Maryja.

Kiedy wreszcie Juan stanął przed biskupem i rozwiązał rogi swojego płaszcza, zaskoczony hierarcha zobaczył całe naręcze pięknych róż, które po pewnym czasie zniknęły. Warto dodać, że były to róże kastylijskie, ulubione kwiaty biskupa – Juana de Zumárragi – hiszpańskiego franciszkanina, który doskonale wiedział, że w Meksyku takie róże po prostu nie rosną. Gdy róże zniknęły na pelerynie Indianina ukazało się przepiękne odbicie postaci Matki Bożej. W tym momencie z wielkim wzruszeniem wszyscy obecni uklękli i przez jakiś czas pozostali w wielkim zachwycie i modlitwie. Gdy biskup podniósł się, ze łzami w oczach prosił o wybaczenie swojego niedowiarstwa. Odwiązał drugą część peleryny z szyi Juana Diego i zaniósł ją do swojej kaplicy, a następnie poprosił Juana, aby wskazał miejsce, gdzie miała powstać świątynia. Tego samego dnia Maryja objawiła się również wujkowi Bernardino, który został w pełni uzdrowiony[2].

Quo vadis?

Patrząc na życie Juana Diego, możemy się wiele nauczyć. Jego doświadczenie może nam pomóc odkrywać Boże zaproszenie do bardzo konkretnej misji, wskazać właściwą interpretację zdarzeń i podjąć konkretną decyzję. Przede wszystkim, podobnie jak Juan, trzeba się zatrzymać. Dać sobie czas. Stanąć przed Bogiem lub Maryją i zadać sobie pytanie: Dokąd ja zmierzam? Gdzie tak pędzę? Czemu stale się śpieszę? Oczywiście są w naszym życiu różne ważne sprawy. Mogą być one nawet związane z Kościołem, ze służbą innym. Wcale nie muszą być złe czy egoistyczne. Przecież Juan biegł na Mszę Świętą. Lepszego celu nie mógł mieć. A jednak Matka Boża go zatrzymała. Być może w twoim życiu przychodzi taki moment, kiedy Bóg chce, abyś usłyszał i poczuł coś więcej niż to, do czego jesteś przyzwyczajony. Coś, co przekracza wykonywanie codziennych i zwykle bardzo wymagających obowiązków. Abyś odkrył coś, co jest najważniejsze, najpiękniejsze i najbardziej intymne w twoim życiu. Chce powiedzieć ci te proste słowa: Kocham cię mój synku, moja córeczko. Kocham cię bardzo. Te słowa już ci powiedział. Wiesz o tym? Czujesz się tak bardzo kochana? Czujesz się tak bardzo kochany? A przecież zrobił to w dniu twojego chrztu. Nie chciał z tym czekać. Tak bardzo cię ukochał, że dał ci  ten dar dać natychmiast, gdy tylko się urodziłeś. Wypowiedział wtedy twoje imię i wyznał: Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Sakrament to widzialny znak niewidzialnej łaski. Ci, którzy cię przynieśli lub przyprowadzili do kościoła, widzieli kapłana, słyszeli słowa, widzieli wodę, oleje, światło. To były tylko znaki. Natomiast ten, który zawsze stoi za nimi w tym momencie – to żywy i kochający Bóg. To właśnie On udzielił ci wtedy niewidzialnej łaski. Łaska, to wielki dar. Tak wyjątkowy, że nawet nie jesteś w stanie go sobie wyobrazić ani na niego zasłużyć czy zapracować. Jedyne co możesz zrobić, to powiedzieć: Dziękuję. I przyjąć całym sercem. Właśnie wtedy, podczas twojego chrztu, poprzez ten znak i posługę Kościoła, Bóg powiedział właśnie do ciebie: Ja, twój Bóg i Stwórca, na zawsze wkładam ciebie, całą twoją osobę, już na wieczność we Mnie. W Miłość. W Ojca i Syna i Ducha Świętego. Tak Cię kocham. Twoje życie od tego momentu jest we Mnie. Już jesteśmy razem. Na zawsze.

Właśnie tak to się zaczęło. Tak zaczęła się przygoda życia z Nim i trwa nieustannie. Minęło kilkanaście lat od tego dnia i nic się nie zmieniło. W codziennym zawirowaniu tak łatwo o tym zapomnieć czy się do tego po prostu przyzwyczaić. A może na tyle wewnętrznie stwardnieć, że nasze serce już przestało to odczuwać. Miłość ostygła. 

Od tego wszczepienia w miłość Boga zaczyna się cała misja, którą później otrzymał Juan Diego. Od prostych, ale niesamowicie ważnych słów: Kocham cię, mój synku. Poprzez tego prostego, a jakże niezwykłego patrona Bóg prosi, abyś się zatrzymał. Wyłączył się z wiru zabiegania. Abyś poczuł, usłyszał swoje serce. Przypomniał sobie to wszystko, co On zrobił dla ciebie. Z miłości. Podobnie jak przed laty na wzgórzu Tepeyac w Meksyku do Juana Diego, tak dzisiaj poprzez Światowe Dni Młodzieży w Panamie Pan Bóg chce mówić do ciebie. Posyła ci swoją Matkę. Chce, abyś przez Nią usłyszał ponownie: Kocham cię. Pragnie, żebyś zechciał pobyć blisko Niego i dał sobie czas.

Rozeznawanie

Może w tym momencie trzeba się zastanowić na czym naprawdę polega wiara? Czym jest to, co tkwi gdzieś w głębi serca. Co i dlaczego wybieram każdego dnia? Czy jeszcze jestem w stanie usłyszeć i rozpoznać najgłębsze tęsknoty i pragnienia mojego serca? Kiedy ostatni raz tak szczerze powiedziałem Bogu: Ja też Cię bardzo kocham. Chcę być blisko Ciebie. Jesteś dla mnie najważniejszy. Chcę dać Ci moje życie. Chodzić w Twojej obecności. Jak najczęściej łączyć się z Tobą i cieszyć się wzajemną miłością. Zrobię wszystko, aby mój grzech tego nie zepsuł.

Aby poczuć się kochanym, trzeba spotkać się w miłości. To z relacji z Bogiem i Maryją wyrastają wszystkie ważne, życiowe decyzje. Jeżeli chcesz rozeznawać swoje powołanie, potrzebny jest taki moment. Chwila miłosnego spotkania. Być może nie będzie to ani łatwe, ani proste. Poproś więc Juana Diego, aby ci pomógł. Jak to było u niego? Działał w emocjach. Pierwszy odruch był bardzo szczery, wypływał z serca. Upadł do stóp Maryi i powiedział: Szlachetna Pani biegnę spełnić twe życzenie! Jednak wkrótce po pierwszej próbie uświadomił sobie, że wcale nie będzie to takie łatwe i pozbawione większego wysiłku. Na drodze rozeznawania powołania i podejmowania decyzji często pojawia się taki dziwny moment, gdy piętrzą się wszelkie trudności. Jest on naturalny i prawdziwy. Trzeba zwyczajnie przez niego przejść. Niekiedy wydaje się nam, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Jednak poczucie niezrozumienia przez innych, czasem nawet ich kpina i szyderstwo, komplikujące się sprawy, narastające kłopoty sprawiają, że człowiek powraca do tego samego miejsca. Nie chce się już z niego ruszyć, bo go doskonale zna. Czuje się tu dobrze i bezpiecznie. Ma nawet konkretną odpowiedź i mocny argument na własne usprawiedliwienie: Przecież próbowałem!

Bardzo często jest tak, że gdy w sercu młodego człowieka pojawia się myśl o powołaniu, automatycznie zaczyna się on tłumaczyć, twierdząc, że przecież się do tego nie nadaje. Są za to inni: mądrzejsi, piękniejsi, bardziej uduchowieni, błyskotliwi, elokwentni etc… etc… Często właśnie w tym momencie pojawiają się inne kuszące propozycje, otwierają się szerokie możliwości. Na dodatek mogą się one wydawać o wiele ważniejsze niż podjęcie decyzji, aby pójść za tym wewnętrznym głosem. I tutaj pojawia się dla nas konkretna wskazówka, którą Juan usłyszał na wzgórzu, czyli bądź cierpliwy, poczekaj. Zamiast sobie wszystko podarować, Matka Boża mówi do Juana: Idź do domu, odpocznij. Wyśpij się. Jutro dam ci znak. Cierpliwość wobec siebie i innych – to czasem najlepszy sposób znalezienia sensu, w tym czego nie rozumiesz, a co cię dotyka tak bardzo mocno.

Nie należy od razu „stawiać wielkiego kościoła w szczerym polu”. Co nie znaczy, że on później tam nie powstanie. Po pierwszych wewnętrznych decyzjach, przekonaniach, rozterkach czy trudnościach dobrze jest dać sobie czas. Nabrać dystansu. Uspokoić emocje. Zobaczyć swoją sytuację z innej perspektywy. Poczekać cierpliwie, by móc widzieć dalej i szerzej. Zwykle wtedy, podobnie jak Juan Diego, szukamy innej drogi. Takiej, aby skutecznie ominąć trudne wewnętrzne zaproszenie. Omijamy wzgórze… Pojawia się wiele argumentów, które sami sobie w głowie układamy po to, aby stwierdzić, że nie jesteśmy w stanie podjąć tak odpowiedzialnej takiej misji. Na dodatek zewnętrzne sprawy przemawiają za tym, aby teraz zająć się właśnie nimi. Co więcej, wydają się być równie dobre i szlachetne. U Juana Diego pojawiła się poważna choroba wuja i konieczność pomocy. Była to konieczność jak najbardziej uzasadniona.

Pierwszego dnia Maryja mówi do Juana: Kocham cię, mój synku! A później go posyła z ważną misją. Natomiast drugim bardzo ważnym słowem, które wypowiada kolejnego dnia, zaraz po trudnym początku jest: Nie bój się, mój synku! Przełamanie strachu i właściwa odpowiedź możliwa będzie jedynie wtedy, gdy uwierzymy, że to sam Bóg przez nas chce działać. To wiara sprawia, że zaczyna się realizować posłanie. Bardzo ważne jest to ponowne spotkanie. Drugie podejście. Właśnie po to, aby wtedy usłyszeć  pytanie: Co się stało, mój synku? Kiedy w sercu wszystko staje się jasne i wiemy o co chodzi, dokładnie tak jak Juan Diego, zaczynamy kombinować. A potem jesteśmy tak zaskoczeni, jak Juan Diego, gdy zobaczył Maryję tam, gdzie się Jej nie spodziewał: 

 – O..! Co tutaj robisz? Dlaczego wstałaś tak wcześnie? Nic ci nie jest?

Można czuć w sercu powołanie i świadomie uciekać lub omijać wyznaczone miejsca czy spotkania z ludźmi. A jeśli nawet wszystko wskazuje konkretny kierunek drogi czy określone miejsce, wymawiać się lub bagatelizować sprawę. Czasem trzeba zdecydować się na „zbieranie kwiatków”, tam gdzie na pewno nie powinno ich być. Zdecydować się na coś, co nie jest racjonalne. Przekroczyć jakieś swoje ograniczenia czy dotychczasowy sposób myślenia. Małomówny Juan, mimo wszystko, poszedł, by porozmawiać z biskupem. Dzięki temu, że odważył się zrobić ten pierwszy krok, zdarzyły się później rzeczy, o których nawet mu się nie śniło. Bardzo często do swoich najważniejszych misji Bóg wybiera ludzi prostych, skromnych. Zgodnie z tym, co pisze święty Paweł:

Przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu! Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga (1 Kor 1,26-29).

A ci powołani, nawet jeśli czasem słyszą delikatny głos Boga w sercu, czują się bardzo słabi. Są przekonani, że wszyscy inni na pewno zdecydowanie bardziej nadają się do tej misji niż oni. Mają całą masę kompleksów i najchętniej usunęliby się w cień. Juan Diego jest tego najlepszym przykładem. Jednak jego droga i powołanie wskazują, że warto podjąć misję, do której wzywa Bóg. Nawet jeśli widzisz, że to cię przerasta. To On jest najważniejszy. Warto mu zawierzyć i wyruszyć Jego drogą. Niekoniecznie do seminarium czy klasztoru. Czasem wystarczy pójść za głosem Boga, starając się wypełniać Jego posłanie w świecie i w tej rzeczywistości, w której przyszło ci żyć na co dzień. Może twoim powołaniem jest po prostu bycie dobrym chrześcijaninem? Prowadzić proste życie według wiary ojców i tradycji, dając świadectwo Ewangelii w swojej codzienności. Być po prostu wiernym. Wtedy to, co wydawało się tak trudne i nie do zrealizowania, okaże się być w zasięgu twojej ręki. Spełni się nawet to, o co nie ośmielasz się prosić.

Zastanów się, czego tak naprawdę się boisz? Jakie trudności pojawiają się na twojej drodze? Może jest tak, że twoim największym wrogiem są zwyczajne kompleksy? Otwórz oczy. Rozejrzyj się. Porozmawiaj z tymi, którym ufasz. Może nie zawsze masz rację. Może z innej perspektywy twoje życie wygląda inaczej. Bóg daje znaki – ludzi… sytuacje… zdarzenia. Takie, które tylko ty możesz odczytać w swoim sercu. Bóg chce wejść z tobą w bardzo intymną relację. Odważ się szukać. Zrób pierwszy krok.


[1] Fidél González Fernández, Guadalupe: pulso y corazón de un pueblo, Editoriales Encuentro, Madrid 2004, p. 226.

[2] P. Angel Peña OAR, Las maravillas de la Virgen de Guadalupe, Lima-Perú, p. 34-40.